piątek, 26 listopada 2010

Myślicie, że znacie już najlepszy tekst marszałka Zycha? Mylicie się.

Ale po kolei. Co u mnie?

Jest dobrze. Jest nijako.

Nic się nie dzieje ciekawego. Robię to co robiłem, nikt nie narzeka - a czasem ktoś nawet żółwia przybije, słońce świeci na niebieskim niebie cały dzień - fakt, że jest chłodno, ale przynajmniej nie ma szarości, deszczu, przemokniętych butów, zmarzniętych dłoni i spoconych koszul w zatłoczonych tramwajach. Jest to wartość sama w sobie, nie ma tutaj żadnych wątpliwości.

Ale jednak nic się nie dzieje, a do tego nie jestem przyzwyczajony. Zawsze było albo zajebiście, albo przejebane po całości - w każdym razie emocje. Nie umiem się przyzwyczaić do życia bez problemów; czuję się jakoś nieswojo. Jestem podejrzliwy, nieufny - a tu dalej jest ok. Kolejny dzień mija.

Nauczyłem się więc małych radości. Przykładowo - znajduję rano odrobinę szczęścia w doborze krawata do koszuli. Patrzę wtedy w rozsuwane, lustrzane drzwi od szafy w moim pokoju i zastanawiam się kogo widzę - bo przecież ja tak nigdy się nie nosiłem. Jako, że wstaje na granicy zdążalności do pracy, to wzruszam ramionami i wychodzę nie ukończywszy rozkminki. W windzie też jest lustro, ale w takim z lekka ultrafioletowym świetle dobrana uprzednio kompozycja koszuli i krawata wygląda już inaczej. Niepokoję się czy jednak kolory się zgadzają, ale wtedy jest już parter i wychodzę. Idąc mało myślę.

Ale nie jest źle czy coś - chodzi o brak emocji. W Fabryce dzieją się rzeczy ciekawe. Niedawno pojechałem na Targi autobusów, gdzie w imieniu Fabryki odwiedziłem polskie firmy. Miło mnie ugoszczono i obdarowano torbą wcale nie takich bzdurnych gadżetów. Jestem umiarkowanie zadowolony z prezentacji polskich firm na hiszpańskim mercado. Są perspektywy.

Ale nie będzie tak spokojnie przez cały czas. Już nie długo powrót - wiem, wiem jaka jest w Polsce pogoda -a głowę mam pełną idei. Warszawa, Tarnobrzeg, Hiszpania, Kosmos. To oznacza kłopoty. Jak to napisał był kiedyś Redaktor Zych - "przynajmniej notki będą ciekawsze". Tak, nieoficjalnie wiadomo - od stycznia Nocny Pociąg znów będzie w rozkładzie.

Apropos Zychów:
Był kiedyś Marszałek Zych Srebrnousty. To zna każdy:



Ale była też faza, że jeden z marszałków zaczął prowadzić obrady ze ściągą. Trema - wiadomo. Niestety, rozpędził się i przeczytał didaskalia. Wyszło mniej więcej tak:

-(...) Należy wziąć laskę i stuknąć trzy razy.

Wiadomo.

sobota, 13 listopada 2010

Dzień Niepodległości

Wsiadam do metra: rap na żywo. Mega duet - gitara hiszpańska w rękach półindianina i machające ręce od jakiegoś grubasa odzianego w spodnie z krokiem w kolanach. Jeden gra - drugi leci z freestyle`m machając rękami i wskazując na poszczególnych pasażerów: "ten w garniturze właśnie wraca z pracy i jest zmęczony, a ty byłaś na zakupach, ciebie pewnie ktoś gdzieś zaprosił". Dostał euro. Brawo!

***

Na okoliczność Święta Niepodległości dostałem zaproszenie do Ambasady, na Obchody. Pałacyk piękny, na górce, z klasycznym ogrodem, zadbany i podświetlony. Ktoś dostał medale za zasługi, było dużo sałatek i przekąsek, dość spory tłok - ale też kilka Osobistości, pośród których prym wiódł pewien nobliwy potomek hrabiowskiego rodu który zwykł poklepywać po plecach króla Juana Carlosa oraz - gaduła nad gaduły: tak, Jerzy Dudek. Powiedział mi, że Mourinho jest ok i że teraz czują się zespołem.

Atmosfera? Ciężko powiedzieć - teraz, kilka godzin po powrocie w ogóle zastanawiam się czy tam byłem. Ale chyba byłem, bo pamiętam wyraźnie piękny ogród i piękną blondynkę, która chciała zwiedzić piętro. Generalnie zasada jest prosta: trzeba znać przynajmniej jedną osobę: ta osoba też kogoś zna i nagle stoicie w trzy osoby i rozmawiacie, potem podchodzą dwie następne a pierwsza odchodzi, potem.. i tak to się kręci. Tak więc grunt to zagadać - kogokolwiek i za wszelką cenę. Choćby Dudka.

Wychodząc usłyszałem śpiew. Odwróciłem się stojąc już na schodach w dół ogrodu: tuż przy wejściu trzech dyplomatów intonowało donośnie "Wojenko, wojenko". Pomyślałem, że gdybym był Jarkiem Germańskim, to bym z nimi zaśpiewał.

sobota, 6 listopada 2010

Aloche

Aloche - stacja metra, jedna z nie wiem ilu w Madrycie. Położona - niczym normalna stacja kolejowa - na powierzchni ziemi, tuż obok centrum handlowego o tej samej nazwie. Zwyczajowo tą nazwę nosi również nieopodalny parking.

Dostałem zdjęcie z domu - a właściwie nie z domu - z działki. Oto rodzina raczy się szaszłykiem z grilla i tyskim książęcym z butelki. Na mojej działce. Na mojej.

Nie - nie będzie dłużej tak. No więc - pojechaliśmy tam, na Aloche, dzisiaj - w sobotę. Jak się dowiedziałem, od 20 lat jest to miejsce zbiórki tych wszystkich, którzy urodzeni pomiędzy Odrą, Bugiem, górami i Bałtykiem - z przymusu czy też własnej woli - wyemigrowali do Madrytu i którzy tęsknią do smaku polskiego chleba, ogórka kiszonego, toruńskiej kiełbasy, kieleckiej musztardy, kozłowego masła czy tyskiego piwa. W każdą sobotę (niedziele z rana - jeśli coś zostanie - również) podjeżdżają tu furgonetki pełne polskich przysmaków i przyłażą wąsaci i niewąsaci Polacy. Ci co przyjeżdżają przywożą chleb, wędliny, przetwory, piwo, prasę, a także - paczki od rodzin, no i - ludzi. Jak nie trudno się zorientować - wszystko jest nielegalne. Ot, prywatna inicjatywa, którą czasem z parkingu przegania miejscowa policja.

Zaraz na wejściu na parking zobaczyłem dwóch typów z puszką żubra w garści.

Tuż potem - to jest najlepsze - rejestrację RT. I następną. No, myślę sobie, ziomki. Idę dalej. Ogólnie tych furgonetek z Polski było chyba 4 czy 5, z czego 3 na tarnobrzeskich blachach. Z Dąbrowskiej, z Paderewskiego, z Wyspiańskiego...

Chwila rozmowy o tym, że 20 lat temu skończyło się u nas w Tarnobrzegu złoto. A potem deal, uścisk dłoni - i postscriptum w postaci kolacji z kiełbasy z musztardą i tyskacza. Tak się to kręci.

poniedziałek, 1 listopada 2010

Zapal świeczkę

Wszystkich Świętych - wybrałem się więc na cmentarz. Zapytałem wujka Gógla o największy cmentarz w Madrycie oraz o dojazd tamże, ubrałem buty, kurtkę i wyszedłem na metro.

Zdziwienie wzbudziła już strona internetowa cmentarza, a dokładniej - godziny otwarcia w dniu 1.XI: do 19.00 i ani minuty dłużej. Toż to szok, przecież u nas dopiero wieczorami się łazi po cmentarzach, dopiero wtedy wszystkie te dusze wychodzą, grzeją się w świetle zniczy i czuć ich klimat. No ale nic to - jedziemy.

Na miejscu rzeczywiście - wielka brama i kilku ochroniarzy/policjantów. Pilnują wjazdu - tak, wjazdu, albowiem na cmentarz wjeżdżają nawet miejskie autobusy. Pytam o godzinę zamknięcia - wyjątkowo przedłużyli dzisiaj, do 19.30. Dobra, połażę godzinę, pozadumam się, wyciszę. Wchodzę - i pomyślałem, że jednak trafiłem nie tu gdzie trzeba. Tak ciemnawo i szaro i zimno. Zimno - i pusto. Na najmniejszym i najbardziej zapomnianym polskim cmentarzu tego dnia o dowolnej porze można spotkać więcej ludzi niż tych tutaj 6-7 przechodniów, którzy komórkami oświetlali groby. Nie przesadzam: na największym madryckim cmentarzu koło godziny 19 dnia 1 listopada widziałem nie więcej niż 6-7 osób + jakieś 4 mijające mnie samochody.

No i przede wszystkim - kurwa, gdzie są znicze?! Łaziłem po słynnej La Almudena, największym smentarzu w całym Madrycie, klucząc pomiędzy alejkami, grobami - i nic. Ciemno - i cicho. Dopiero wychodząc udało się dostrzec 3 znicze. Wydawało mi się czasem, że widzę jeszcze inne, ale okazywały się to być światła postojowe zaparkowanych przy grobach samochodów. Dziwnie jakoś - można się zamyślić, ale to jednak nie to. Znicze się nie palą, dusze nie wychodzą, nie ma tego czegoś. Znicze nastrajają - niektórych cmentarnych widoków nie zapomnę nigdy. Tysiąc zniczy wokół krzyża na cmentarzu w Tarnobrzegu był nie z tej ziemi. Widok z balkonu u dziadków w Biłgoraju na górkę mieniącą się pomarańczowo-czerwonymi płomykami również.

Wróciłem i obejrzałem wiadomości. Mówili, że cmentarze odwiedziły setki tysięcy Hiszpanów. Hm...... Aha, dodam jeszcze tylko, że halołinowa świecka tradycja kwitnie na potęgę.

Tak więc - zapal świeczkę.

PS: To już czwarty rok z rzędu, jak nie spędzam tych Świąt na rodzinnych grobach. Rok temu snułem się po Cmentarzu Bródnowskim i okolicach, dwa - po grobach podsekretarzy stanu na Powązkach. No ale wtedy skończyło się dobrą wódeczką i śledzikiem z Marco.

środa, 27 października 2010

Targi

-A ty kim chciałbyś zostać?
-Ambasadorem.


***

Metalicznoszare volvo na blachach corps diplomatique, opuściło budynek ambasady. Pokluczyło trochę różnymi uliczkami, przebiło się przez korek i tnąc gładko autostradą powiozło mnie w kierunku lotniska, gdzie mieszczą się słynne Madryckie Targi IFEMA.

I tak stało się - dostąpiłem zaszczytu reprezentowania Najjaśniejszej. Nie tak, jak kiedyś marzyłem - wysłuchując hymnu przed wielotysięcznymi trybunami biało-czerwonych twarzy - ale na targach elektryczno-oświetleniowych. Miałem swoje stoisko - ze śmieżnobiało-krwistoczerwoną flagą i złotym szpikulcem na czubku stojaka, roll-upami POLONIA (Sukiennice, laborantka przy mikroskopie, wnętrze jakiegoś hotelu, łąka z fiołkami) i całą masą spamu o kablach i narzędziach do porozdawania. Rozłożyłem ten stuff najergonomiczniej jak się da, poprawiłem dumnie noszoną wpinkę z żółtymi gwiazdą i księżycem na niebieskim tle i zaczęło się: ola, błenos dijas, ke tal itd.

Stoisko nie cieszy się nadzwyczajnym zainteresowaniem. Winne są przede wszystkim firmy, które poprzesyłały tu swoje ulotki: wszystkie tak samo nudne: biało-szaro-niebiesko-pomarańczowe, wcale nie przykuwające uwagi. Sprawy nie ratują nawet studenci, którzy na takich targach zawsze skutecznie czyścili stoiska ze wszelkich ulotek.

I tak mija dzień: siedzę lub stoję, jak się uda kogoś zagadać to opowiadam z przejęciem takim, jak bym rzeczywiście widział kolosalną różnicę pomiędzy kablami miedziowymi gołymi a zaizolowanymi, wymieniam wizytówki, itd. Jaki tego będzie efekt? Nie wiem, ale na wszelki wypadek opowiadam o prężnie rozwijającej się Tarnobrzeskiej Specjalnej Strefie Ekonomicznej. Wpinka zobowiązuje.

piątek, 15 października 2010

Próba mikrofonu - raz, dwa, czterdzieści i cztery.


Witam, dobry wieczór, buenas tardes. Chwilę mi zeszło z przygotowaniem formularza, mam co robić. W najbliższych dniach napiszę więcej. Dziś tylko tyle, że najpierw zepsuł się samolot więc wieczór - zamiast na lotnisku w Mediolanie - spędziłem z lampką wina skręcając meble z Rudolfem. Ale następnego dnia dotarłem do Madrytu - miasta, o którym nigdy nie wyrażałem się dobrze. A na miejscu okazało się, że mam do dyspozycji gitarę.

Ze spraw formalnych: napiszę tylko, że będę pisał przynajmniej raz w tygodniu. O czym? Jak zawsze - będę szkicował obrazki. Hasta luego!